Pewnego wiosennego wieczora Jan Klemens Branicki poczuł, że nie jest szczęśliwy. Siedział właśnie w swoim gabinecie nad planami Białegostoku, który pod jego władzą rozwijał się prężnie, by stać się z czasem Wersalem Północy - jedną z najwspanialszych magnackich rezydencji Rzeczypospolitej. Był u szczytu swojego bogactwa i wpływów, pełen nadziei na sukces w wyścigu do polskiego tronu… A jednak, w nagłym przebłysku świadomości, zdał sobie sprawę, że życie przecieka mu między palcami, a on robi mnóstwo rzeczy, które nie mają żadnego znaczenia. Że jego sukcesy to tak naprawdę kierat, który sam sobie nałożył.
Zamyślił się na dłuższą chwilę, a potem gwałtownie odepchnął stertę planów i szkiców, zrzucając przy tym kałamarz, który eksplodował granatową cieczą, brudząc nieskazitelne hetmańskie trzewiki i turecki dywan warty tyle, co niejedna wioska.
Szarpnął za dzwonek i po kilku sekundach w komnacie zjawił się sługa.
- Przyprowadź Mirysa. Szybko! - rzucił Branicki - I przyślij kogoś, żeby to sprzątnął.
Augustyn Mirys był wielkim oryginałem, a przy tym zaufanym człowiekiem hetmana. Należał do najgłośniejszych artystów swoich czasów. Szkot urodzony w Paryżu - ekscentryk, wegetarianin i abstynent. Mimo relatywnie niskiej pozycji społecznej obnosił się ze złotym orderem, otrzymanym rzekomo od papieża. Na dwór Branickich został sprowadzony jako nadworny artysta i całkowicie poświęcił się pracy. Jego życie rodzinne legło w gruzach: żona popadła w alkoholizm, córkę oddał na wychowanie obcym, jedyny syn (Sylwester Dawid Mirys, który także został malarzem) opuścił go i zerwał z nim wszelki kontakt. Jednak Augustyn, swoją pracowitością, obyciem w świecie i niekonwencjonalnym stylem bycia, zjednał sobie łaski hetmana. Do tego stopnia, że ten wzywał go pod byle pretekstem i zasięgał rady w sprawach dotyczących pałacu, powstającego teatru, orkiestry, ale też politycznych, osobistych i duchowych, o co pretensje miał osobisty spowiednik magnata.
Kiedy służba uwinęła się z uprzątnięciem plam atramentu, do pokoju wszedł Mirys i nienaganną francuszczyzną zapytał:
- Tak, Panie?
Był człowiekiem surowym w obyciu jak szkockie góry, konkretnym i prostolinijnym. Nie zawracał sobie głowy konwenansami, a Branicki szanował go za to i wiedział, że nie usłyszy pochlebstw tylko szczere słowa.
- Powiedz mi, co w życiu daje szczęście.
Szkot spojrzał zaskoczony na swego pana i odrzekł:
- To zależy. Władza, bogactwo, miłość… Dlaczego pytasz, Panie?
- Mam władzę, bogactwo i miłość Izabeli… chyba. Ale czuję, że nie jestem szczęśliwy. Co tobie daje szczęście?
- Wiara w ideały. W sprawiedliwość, potęgę rozumu, w nasz nieskończony twórczy potencjał…
- Potrzebuję twojej rady! Gdzie ja mam szukać drogi do szczęścia?
- Panie, jako rzekłeś: masz wszystko więc możesz żyć jak chcesz. Ustal priorytety, skup się na tym, co dla ciebie najważniejsze. Znajdź stan równowagi pomiędzy pracą, życiem rodzinnym, czasem tylko dla siebie. Żuć jedzenie mięsa, bo zatruwa ciało i umysł, zacznij biegać, albo jeździć konno…
Hetman otworzył szeroko oczy i warknął:
- Biegać?! Szkocie, czy cię Bóg opuścił?! Gdzie ja miałbym biec i po co? I nie rzucę mięsa. Lubię mięso. Gadaj do rzeczy!
- Jak chcesz, Panie. Znajdź balans, stan równowagi między tym, co sprawia ci radość, a obowiązkami, które narzuca ci twój stan. Pamiętaj, że jedyną wartą uwagi perspektywą jest perspektywa nieuchronnej śmierci. Masz przed sobą 20 lat życia, jak zdrowie ci dopisze, to może 25. A potem nicość. Pomyśl jak chcesz spędzić ten czas…
Hetman żachnął się i odesłał Mirysa, ale czuł, że ma on rację. Zadzwonił znowu, kazał się ubrać do wyjścia, ofuknął sługę chcącego mu towarzyszyć i ruszył przed siebie. Wyszedł z pałacu północną furtą. Poszedł w stronę Rynku i dalej Drogą Choroską w kierunku widocznego z dala Wzgórza św. Rocha. W zapadającym zmierzchu wspiął się na nie i obserwował przez jakiś czas zachód słońca. A że widok z góry połączony z blaskiem światła - czy to słońca, czy ognia, czy okien pałacu oświetlonych kandelabrami - wprawia człowieka w zachwyt i zamyślenie, to i Jan zachwycił się, zamyślił i postanowił zmienić swoje życie.
Wracał do pałacu po ciemku pełen nadziei ale też wątpliwości, bo trudno było mu sobie zwizualizować ten “stan równowagi”, o którym mówił Augustyn. Był człowiekiem pełnym energii, zapalającym się do nowych idei, planującym ogromne przedsięwzięcia i myśl o jakimkolwiek “stanie”, czymś niezmiennym, nieruchomym, odpychała go jak myśl o nieuchronnej śmierci. Nie miał na to czasu. Ale też czuł w głębi ducha, że rady Szkota były szczere i słuszne.
Tak dumając wrócił do miasta i widząc, że w karczmie na rogu Rynku, przy początku Drogi Wasilkowskiej, wciąż palą się świece, wszedł tam i kazał sobie podać piwo. Karczmarz, Żyd w sile wieku, zdębiał na widok hetmana, ale bez słowa pognał po piwo, wytarł stół i postawił garniec kłaniając się w pas. W kominku płonął ogień, piwo szybko uderzało do głowy, a Jan coraz bardziej pogrążał się w zadumie. Po dłuższej chwili poczuł, że ktoś mu się bacznie przygląda. Oderwał wzrok od hipnotyzujących płomieni i rozejrzał się wokół. Po drugiej stronie kominka, w cieniu, na drewnianym zydlu siedział stary Żyd i przypatrywał mu się w skupieniu. Nie stropił go wzrok magnata. Patrzył ze spokojem, a w końcu zapytał:
- Co cię trapi młody człowieku?
Branicki, wytrącony z codziennej rutyny, nie zdziwił się i nie obruszył na to bezpośrednie pytanie. Wyglądało na to, że stary człowiek nie wie z kim ma do czynienia. Więc opowiedział o swoich rozterkach, radach Szkota i niepewności jak ma się do nich zastosować.
Żyd wysłuchał go z uwagą, a potem rzekł:
- Mądre słowa, dobre słowa, ty dla jego podziękuj panie. To mądry człowiek, uczony człowiek. Ale pamiętaj, że nie zatrzymasz zmian, nie sprawisz, że słońce przestanie wschodzić i zachodzić, Biała płynąć, a ludzie rodzić się i umierać. Nie szukaj równowagi w takim czy innym stanie. Pamiętaj, że wszystko płynie i nic nie pozostaje takie samo. Jutro ty będziesz innym człowiekiem, otoczonym innymi ludźmi w innym świecie. Pozbądź się oczekiwań, a balans naucz się odnajdywać w wiecznym ruchu, zmianie. Bierz, co zsyła Jahwe i rób z tym najlepsze, co w danej chwili możesz zrobić.
I nim hetman zdążył coś odpowiedzieć, podziękować, stary Rebe wstał i wyszedł z karczmy zostawiając go z galopującymi myślami. Długo jeszcze tam siedział patrząc w ogień podsycany przez usłużnego gospodarza. Wreszcie, dobrze po północy, wstał i wrócił do pałacu, witany przez zaniepokojoną służbę.
Ale kiedy kładł się spać, wiedział, że kolejny dzień przywita z radością i nową energią. I czuł wdzięczność, do kogo…?, chyba sam do siebie, że takich ludzi ma wokół. On ich tu wszystkich sprowadził.
Komentarze
Prześlij komentarz