Kiedyś, kiedy wydawało mi się że znam się na wszystkim, byłem pewien, że wiem, co to jest jazzowa improwizacja. Mianowicie, że to taki moment na koncercie, kiedy muzyka przycicha i zwalnia a jeden z instrumentalistów wychodzi naprzód i zaczyna grać, co mu się właśnie w głowie pojawi. Może i tak może i nie.
Kiedy John Coltrane koncertował na początku lat 60-tych, grał bardzo wydłużone wersje swoich utworów. Jeśli kawałek na płycie trwał ok. 10 min, na koncercie grany był czasem ponad godzinę. Słuchacze klubów, gdzie regularnie koncertował, twierdzili że Coltrane nie gra koncertów, tylko robi próby zespołu, jednak pomimo tego nie chcieli opuścić ani jednej. Te wielokrotne powtarzane frazy, na próbach czy na koncertach, podobne są do pracy architekta, który poprzez wielokrotne szkice, nakładane na siebie i przerysowywane, w końcu jest w stanie stworzyć piękną formę budynku.
Doskonałym przykładem improwizacji jest historia utworu „My favorite things”, skomponowanego przez Rodgersa i Hammersteina do musicalu „Dźwięki muzyki”. Coltrane słysząc go, dostrzegł w jego melodii olbrzymi potencjał. Zaczął więc ogrywać ją na różne sposoby. Grał ten temat wiele razy na próbach i koncertach, aż nutki wskoczyły na właściwe miejsce tak mocno, że z cukierkowego klimatu filmu familijnego stał się szaloną jazdą bez trzymanki. Zamienił też saksofon tenorowy na sopranowy, co dodało improwizacji lekkości. Przed Państwem jedna z moich ulubionych rzeczy, w trzech wersjach: do lat 16, do lat 37 oraz nieocenzurowana dla dorosłych. Proszę słuchać głośno.
MK
09-08-2024
Komentarze
Prześlij komentarz